
W Lublanie mamy zarezerwowany kemping, ale jak to zwykle bywa, pogoda robi nam figle i prognozy zapowiadają deszcz. Kto chciałby walczyć z namiotem w ulewie, tylko po to, by następnego dnia pakować wszystko z powrotem, mokre? Nasz plan B szybko staje się planem A: sprawdzamy, czy w kempingu jest wolny apartament. Ale tu pojawia się pierwsza komplikacja – jesteśmy pięcioosobową załogą, a nie wszędzie są gotowi zakwaterować nas w czteroosobowym pokoju, mimo że dzieci są małe. Więcej łóżek nie ma dla nas sensu, bo dzieci zazwyczaj śpią z nami, a każda noc zamienia się w układankę, jak zmieścić pięć osób na czterech łóżkach. Tym razem szczęście jest po naszej stronie – czteroosobowy pokój z pojedynczymi łóżkami, które można przynajmniej częściowo zestawić. Tak, to o wiele droższe niż namiot na kempingu, ale unikamy maratonu rozstawiania namiotu i możemy od razu ruszyć na zwiedzanie Lublany.

Lublana powitała nas z otwartymi ramionami. Jej centrum jest zaskakująco zwarte, wszystko jest w zasięgu – maksymalnie dziesięć minut pieszo. Kiedy nadeszła pora na posiłek, street food w pobliżu Trójmostu oferował wszystko, czego mogliśmy chcieć: pyszne jedzenie, napoje i delikatnie hipsterską atmosferę. To był wieczór, kiedy Lublana pokazała swoją gościnność. Ale jeszcze nie możemy iść spać, musimy znaleźć słynne smoki Lublany. Most Smoków? Brzmi jak miejsce prosto z bajki. A kiedy tam dotarliśmy, oczy dzieci rozbłysły radością. Smoki, ogromne i majestatyczne, po obu stronach mostu… To była kulminacja dnia. Następnego dnia wróciliśmy na chwilę do Lublany, ale teraz już czas spać.

Lokalne śniadanie nie przypadło do gustu naszym młodym krytykom, więc niezaprzeczalnym bohaterem poranka został jogurt. Nie szkodzi, mamy jeszcze przekąski z domu, więc damy radę. Poza tym, w Lublanie wypatrzyliśmy już kawiarnię z lodami, gdzie uzupełnimy brakujące kalorie. Pakujemy te parę drobiazgów, szybka kawa na kempingu i pewnym krokiem ruszamy do podziemnego parkingu niedaleko Trójmostu. Tata zamienił się w żywą nawigację GPS; jego orientacja nigdy nas nie zawodzi, w przeciwieństwie do mamy, która potrafi zgubić się nawet we własnym mieszkaniu. Dzisiejsza misja: znaleźć smoki, zdobyć lublański zamek i spróbować lodów.

Po zdobyciu zamku podjęliśmy kolejne wyzwanie: wybrać najlepsze lody. Wanilia, mango, malina, czekolada – nasze sprawdzone ulubione smaki. Cukier uzupełniony, możemy jeszcze chwilę się relaksować. Spacerujemy po mieście, słońce przyjemnie grzeje, ale dzieciom zaczynają burczeć brzuchy. Stawiamy na pewniaka i wybieramy pizzerię nad rzeką – pizza i lemoniada, idealne połączenie. Z pełnymi brzuszkami, zbieramy ostatnie siły, wsiadamy do samochodu i ruszamy w stronę Włoch. Czas na popołudniową sjestę, co daje nam perspektywę spokojnej podróży z trzema śpiącymi kulkami szczęścia.
Lublano, było cudownie. Już teraz wiemy, że kiedyś tu wrócimy.
Do Caorle mamy dwie i pół godziny. Nie musimy się spieszyć; i tak można zameldować się dopiero po sjeście. Podróż mija przyjemnie, a nam udziela się już śródziemnomorska atmosfera. Procedury w recepcji znamy już z zeszłego roku, więc nic nie stoi na przeszkodzie, aby dotrzeć na nasze miejsce na kempingu i postawić nasz „namiotowy hotel”. W tym roku mamy wspaniałe miejsce. Wybraliśmy je starannie w zeszłym roku, przechodząc po kempingu o różnych porach dnia, aby znaleźć miejsce, gdzie jest cień przez cały dzień, szczególnie po obiedzie, i blisko odnowionej łazienki z motywem morskim, ponieważ nasza ‘A’ chce chodzić sama do toalety, ale tylko do „ośmiornicy”. Teraz będzie chwila nerwów, aby zabawić dzieci i przygotować przynajmniej to, co niezbędne. Więc robimy rundkę: przekąski - bajki - spacer do ośmiornicy - rzucanie kamyków na ścieżce. Udało się! Teraz w stroje kąpielowe i idziemy sprawdzić morze. Słońce już powoli zachodzi, ale musimy się chociaż trochę zamoczyć. ‘A’ biegnie prosto do wody, ‘T’ jest bardziej ostrożny i czeka na tatę, aby wziął go na ręce, a ‘Z’ tylko do mamy i broń Boże ją zamoczyć. Relaks może się rozpocząć. Po pierwszej kąpieli w morzu jeszcze trochę dopracowujemy nasze obozowisko i idziemy spać. Jesteśmy dziś zmęczeni, więc nocne biesiady zostawiamy innym i chowamy się do śpiworów zaraz po dzieciach. Dzieci raczej się nie trzymają swoich śpiworów, ale jesteśmy na to przygotowani, więc mimo lata śpią w długich piżamach.

Po śniadaniu i porannej higienie dress code jest jasny – stroje kąpielowe i plażowa moda. Nasz wózek rowerowy szybko zamienia się w wózek cargo, gdzie tata mistrzowsko układa cały sprzęt plażowy: dwa parasole, dwa leżaki, namiot plażowy dla dzieci, piankową matę, dmuchane kamizelki, duży koło i oczywiście wiaderka i łopatki. Mama w międzyczasie przygotowuje przekąski w torbie termicznej i starannie smaruje wszystkich kremem przeciwsłonecznym. Wyruszamy – na szczęście mamy na plażę tylko kilka metrów.
Wybieramy wystarczająco duże miejsce, gdzie rozkładamy wszystko z wózka w porządku. Parasole dają cień, namiot jest solidnie zakotwiczony, a dookoła jest mnóstwo miejsca na kopanie rowów w piasku. I relaks może się zaczynać – przynajmniej dla niektórych. Tata niestrudzenie bawi się w wodzie z ‘A’, podczas gdy mama nosi wiaderka z wodą, bo ‘T’ i ‘Z’ muszą koniecznie napełnić wykopaną dziurę wodą. Oczywiście, łatwiej przynieść wodę do dołu niż wykopać dół przy wodzie. Ale mamie ten ruch dobrze robi.

W upalne dni dzieci nie chcą za bardzo jeść, więc hitem obiadu jest arbuz. Po obiedzie jeszcze szybka wizyta w łazience „ośmiornicy” i potem na sjestę. Na szczęście wybraliśmy świetne miejsce na kempingu, które zapewnia cień przez cały dzień, więc dzieci mogą spać w namiocie z otwartymi drzwiami i włączonym wentylatorem. Nie musimy ich wozić po kempingu w wózku czy nosidełku jak w zeszłym roku. W międzyczasie my też możemy odpocząć, poczytać i zaplanować wycieczki.
Po południu czeka nas park wodny. 'A' jest tutaj zupełnie samodzielna i najbardziej lubi część z ogromnym statkiem pirackim, gdzie wszędzie pryska woda. Jest tam mnóstwo zjeżdżalni i tuneli, przez które można się przeciskać – prawdziwy raj dla dzieci i koszmar dla rodziców. Nigdy nie wiemy, gdzie wyjdzie, więc dajemy jej trochę swobody i tylko od czasu do czasu sprawdzamy, czy wszystko w porządku. 'T' jest jeszcze ostrożniejszy, ale mała łódeczka wydaje mu się bezpiecznym portem, gdzie cumuje razem z 'Z' i toczą bitwę na pistolety wodne.

Dwa dni leniuchowania na kempingu, na plaży i w parku wodnym już nam wystarczyły. Swędzenie w stopach i chęć przygody ostatecznie doprowadziły nas do decyzji o wycieczce. Cel jest jasny – Padwa. Niespełna półtorej godziny jazdy samochodem, co jest w sam raz, aby dzieci nie zaczęły planować rewolucji. Pogoda zapowiada słońce i przyjemne temperatury, ale w mieście jest oczywiście zawsze trochę jak w nisko rozgrzanym piecu. Na takie wycieczki wolimy nie wyznaczać jasnych celów, żeby nie denerwować się, gdy coś nam umknie. Ale są rzeczy, których po prostu nie można pominąć.

Chociaż nie przywiązujemy dużej wagi do wykształcenia formalnego i na pewno nikogo według tego nie oceniamy, oboje mamy wyższe wykształcenie, więc wizyta na Uniwersytecie w Padwie, jednym z najstarszych na świecie i drugim najstarszym we Włoszech, przyciąga nas jak magnes. Krótka wizyta na dziedzińcu, zmiana pieluchy u 'Z' i tłumaczenie 'A', czym jest globus, podczas gdy ona właśnie ogląda kamienny model Ziemi. Te kontrasty to nasza codzienna rzeczywistość. A 'T' jeszcze nawet nie mówi zbyt dobrze; dopiero będą filozoficzne dyskusje!
Idziemy dalej. Tylko mijamy i robimy zdjęcia legendarnej Caffè Pedrocchi, nazywanej „kawiarnią bez drzwi”, ponieważ kiedyś była otwarta całą dobę. Postanawiamy pominąć wizytę, ponieważ nasze dzieci jeszcze nie opanowały odpowiednich manier przy stole, choć prawda jest taka, że we Włoszech nigdy nie spotkaliśmy się z negatywnymi reakcjami na „naturalne zachowanie dzieci”. Spacerujemy po mieście, chłonąc lokalną atmosferę, mijając Targ Owocowy (Piazza dei Frutti) i Targ Warzywny (Piazza dell'Erbe), pomiędzy którymi wznosi się Palazzo della Ragione – miejscowy ratusz. W pobliżu Piazza dei Signori, nad którą góruje zegar astronomiczny, wybieramy małą rodzinną pizzerię. Pizza i lemoniada to zawsze strzał w dziesiątkę, a obsługa, choć obrus wygląda, jakby przetrwał małą powódź, jest więcej niż przyjazna i uprzejma.
Popołudniowa sjesta wzywa, więc ‘A’ i ‘T’ ładujemy do wózka, ‘Z’ zasypia u mamy w nosidełku, i powoli zmierzamy z powrotem do samochodu. Wybieramy boczne ulice, żeby uniknąć hałasu i zobaczyć trochę normalnego życia w Padwie. Jest jak wszędzie: niektóre części są biedniejsze, inne bardziej luksusowe. W każdym razie woda w mieście zawsze ma swój urok, czy to morze, rzeka, kanał, czy fontanna.
W drodze powrotnej na kemping zatrzymujemy się jeszcze w centrum handlowym McArthur Glen. Nie że mamy potrzebę wydawania dużych pieniędzy, ale ciekawość, co noszą Włosi, nie daje nam spokoju. W końcu kupujemy coś ładnego, bo dlaczego nie? Jeszcze szybka przerwa w kąciku zabaw i zmęczeni, ale zadowoleni, wracamy na kemping.
Następny poranek na kempingu nie wygląda jak z pocztówki. Słońce wzięło sobie urlop, a na jego miejsce przyszedł zimny wiatr. Więc stroje kąpielowe dziś się nie przydadzą. Plan zastępczy – plac zabaw. To jednak nie był zbyt oryginalny pomysł – wszystkie dzieci z kempingu miały taki sam. ‘A’ świetnie odnajduje się w grupie, z łatwością pokonuje przeszkody i dociera także na zjeżdżalnię. Młodsze dzieci mają gorzej – wszyscy je wyprzedzają, przepychają albo ignorują. Nerwy mamy są na wyczerpaniu, więc zmieniamy plan. Idziemy na plażę, wykorzystamy największą możliwą piaskownicę i będziemy budować zamki. Grzebanie w piasku zawsze jest hitem, a tym razem nie jest to przerywane przez mamę mówiącą: „chodźcie do cienia, kopcie tutaj pod parasolem…”
Popołudniowa sjesta jest prawdziwą sjestą – pogoda uśpiła także nas, więc bez wyrzutów sumienia kładziemy się z dziećmi. Po południu pogoda nieco się poprawia, a dzieci namawiają nas przynajmniej na aquapark. Oszczędzamy siły, bo wieczorny program mają w rękach animatorzy z kempingu, a my idziemy do amfiteatru na koncert lokalnego Michaela Jacksona. Na wszelki wypadek bierzemy wózek i nosidło, gdyby ktoś podczas koncertu uznał, że pora spać.
Niespodzianka wieczoru: ‘A’ wytrzymała aż do końca, ‘T’ co prawda przed końcem usiadł w wózku, ale nie spał, a ‘Z’ spokojnie zasnęła w połowie koncertu mimo hałasu. Chyba będą jak tata, jeśli chodzi o nocne życie i zabawę! Teraz pozostaje tylko mieć nadzieję, że rano będą spać dłużej.
Ale słońce wyciąga ich z łóżek i woła nad morze. No dobrze, mamy to przećwiczone i po śniadaniu, obładowani jak Szerpowie, ruszamy na plażę. ‘A’ cały czas przygląda się dziewczynkom na kempingu z pięknie zaplecionymi warkoczykami, niektóre mają nawet kolorowe. Ona też takie chce. Cóż, czego byśmy dla niej nie zrobili, zwłaszcza tata. Prosto na plaży znajduje sympatyczną kobietę, która zajmuje się pleceniem, i nawet „ze zniżką”. W przyszłym roku zrobimy warkoczyki już pierwszego dnia, bo to idealne do utrzymania – żadnego czesania, szarpania, mycia…
Dzieci już szaleją na plaży jak profesjonaliści, więc my też mamy chwilę na relaks. Po południu wyruszamy do Caorle, gdzie mamy ulubioną kawiarnię z doskonałymi lodami. Lody nigdy się nie nudzą, a dzieci są potem chętne, by chwilę powłóczyć się z nami po mieście. Gdy nadchodzi czas kolacji, a dzisiaj nie gotujemy, szukamy przyjemnej pizzerii w okolicy. Wyjeżdżamy kawałek za Caorle, a pełny parking daje nam nadzieję na dobre jedzenie.
Jedzenie było świetne, obsługa miła, nawet mały plac zabaw, ale te komary to był koszmar. Tak, wyszliśmy bez repelentu – tego błędu już nie popełnimy. Jedzenie zajęło nam trzy razy więcej czasu, bo po każdym kęsie dziesięć razy się odganialiśmy, starając się zminimalizować liczbę ukąszeń.
W piątek rano pozwalamy sobie na ostatnie leniuchowanie na plaży, a po południu zaczynamy powoli myśleć, czego już nie będziemy potrzebować i co możemy spakować. Segregujemy ubrania, porządkujemy plażowe akcesoria i zabawki. Wieczorem idziemy na ostatni spacer po plaży, żegnać się z morzem, z nadzieją, że spotkamy się znów za rok. Dzieci śpią, kończymy zapasy Aperolu i zaczynamy powoli się pakować, żeby rano zostało nam jak najmniej do zrobienia. Pakowanie zawsze jest utrapieniem i zawsze trudniej jest wszystko zmieścić z powrotem w samochodzie – nigdy nie jest to tak uporządkowane jak przy wyjeździe z domu. Do tego mamy nowe rzeczy i zapas kawy oraz makaronu na cały rok. Koniec, dalszy ciąg jutro rano, a wtedy dopiero zacznie się stres.
I oto nadszedł – sobota i koniec naszego lata nad morzem. Musimy wszystko upchnąć do samochodu i boxu dachowego, i najlepiej wyjechać jak najszybciej. Ale szczerze mówiąc, nie łudzimy się, że uda się to przed dziesiątą. Nowi najemcy i tak mogą się zakwaterować dopiero po sjestie, więc nawet jeśli wyjedziemy około południa, nic się nie stanie. Przed nami 405 km, a nawigacja pokazuje prawie 5 godzin jazdy.
Jakie zaskoczenie, gdy około dziewiątej rano mija nas rodzinka, która po kilku minutach nieśmiało pyta, kiedy będziemy wyjeżdżać, bo mają zarezerwowane nasze miejsce i chcieliby się zakwaterować. Nie wiedzieliśmy, za co się najpierw zabrać, więc przybraliśmy najsympatyczniejszy uśmiech, na jaki było nas stać, i obiecaliśmy, że postaramy się wyjechać jak najszybciej. Ale jak zapewne rozumieją, z trójką małych aniołków, które akurat nie miały swojego najlepszego dnia, to nie będzie całkiem łatwy wyjazd.
Jest po jedenastej, a my w końcu odcinamy opaski na bramie i wyruszamy do kempingu Temel w Altaussee w Austrii. Więc znowu za rok – Włochy.
Podróż mija zaskakująco spokojnie. Dzieci na zmianę drzemią i budzą się. ‘A’ pełni rolę nawigatora, ogłasza każdy znak i wpatruje się w tablice, jakby to była powieść detektywistyczna. Z jedną przerwą na rozprostowanie nóg docieramy na miejsce. Kemping jest absolutnie czarujący. To spokojne miejsce ze wszystkimi potrzebnymi udogodnieniami, a nad nim majestatycznie góruje wieża widokowa Tressenstein, obiecująca nam przygodę. Ale najpierw musimy zmierzyć się z uciążliwym rozpakowywaniem, rozstawianiem namiotu i przygotowywaniem rzeczy. Temperatury są tutaj dość niskie, więc wyciągamy softshelle i kalosze. Dziś nie mamy ochoty na żadne większe przedsięwzięcia, więc tylko obserwujemy pogodę i planujemy, gdzie wybierzemy się na wycieczkę w okolicy.
Jesteśmy około pół godziny samochodem od Hallstattu i tak, wiemy, że będzie to turystyczny młyn, ale zaryzykujemy. Pogoda nie wygląda najlepiej, więc kalosze i płaszcze przeciwdeszczowe są koniecznością. Mama nie jest z tego zadowolona, ale tata, jak zawsze, mówi: “Nie ma złej pogody, jest tylko złe ubranie.” Już przy parkowaniu wiadomo, że będziemy musieli przeciskać się przez tłumy, ale skoro już tu jesteśmy, chcemy zobaczyć to na własne oczy.

Na szczęście tata jest naszą pogodową maskotką i po rozpaczliwej prośbie mamy chmury rozstąpiły się w ciągu pół godziny, odsłaniając nam przepiękną panoramę Hallstattu. Naprawdę, kto tego nie widział, nie uwierzy. Płaszcze przeciwdeszczowe zdjęte, kurtki zdjęte, rękawy podwinięte, bluzy zdjęte… i już wystarczy. Tak, jest tu pięknie, ale trochę za bardzo turystycznie. Nasz nastrój poprawili miejscowi strażacy, którzy obchodzili swoje święto – kiełbaska i piwo były idealnym dodatkiem.
Po tłumach ludzi marzymy już o spokoju naszego kempingu, ale dajemy jeszcze szansę jezioru Altausseer See. Piękny spacer wokół jeziora, a ludzi prawie nie ma. Doszliśmy aż do miasteczka Altaussee, gdzie największą atrakcją były plac zabaw dla dzieci i kaczki na jeziorze. Nigdzie się nie spieszymy, jesteśmy tu i teraz. Oszczędzamy siły na jutrzejszą wspinaczkę na Tressenstein.

Zdjęcia lotnicze okolicznego terenu też nam za bardzo nie pomagają, bo przez drzewa nie widać żadnej ścieżki. No cóż, ruszamy. Wyruszamy i wkrótce jesteśmy w lesie, gdzie zaczynamy wspinaczkę. I od razu witają nas schody z bali. Dokąd to prowadzi? Czy w ogóle warto próbować? Tata decyduje: „Idziemy!” ‘Z’ jest u mamy w nosidełku, ‘A’ pokonuje schody jak górska koza, a ‘T’ podskakuje w górę, czasem z pomocą. A tata? Dzielnie ciągnie wózek w górę. Schody są przynajmniej na tyle szerokie, że można je pokonać tyłem. Ale wąski przejście między skałą a barierką nad przepaścią to już wyzwanie. Tata musi podnosić i pochylać wózek; jak dotąd ucierpiał tylko jeden odblask. Na szczęście tata ma się dobrze.
Mama idzie raczej naprzód, żeby tata miał spokój od pytań typu: „Jak ci idzie, tato? Czy wózek jest ciężki? Możemy już usiąść, a ty nas zawieziesz?” Zapowiada się długi dzień. Ale daliśmy radę. Tuż pod szczytem czekał nas jeszcze jeden stromy odcinek po żwirowej ścieżce, ale dzieci się zlitowały i kawałek szły pieszo. Jesteśmy na górze! Najpierw mijamy wieżę widokową, gdzie zostawiamy wózek, i kierujemy się do platformy widokowej przy nadajniku. Miasteczko Bad Aussee mamy jak na dłoni.
A teraz na wieżę widokową, dzieci naprawdę lubią wspinanie się po schodach. Z wieży rozciąga się wspaniały widok na jezioro Altaussee i górę Loser, w tle widać Dachstein, a po drugiej stronie jezioro Grundlsee. Nie możemy uwierzyć, że tu jesteśmy. Ale co teraz, jak zejdziemy na dół? Tą samą drogą się nie da. Schodzenie zawsze jest trudniejsze, a tata musi hamować wózek, a mama z dzieckiem na brzuchu nie widzi swoich stóp. Musimy znaleźć bezpieczniejszą alternatywę. Wybieramy trasę rowerową. Będzie dalej, ale może lepsza droga.
Mamy przed sobą niecałe 7 km. Dzieci po kolei ucinają sobie drzemkę, więc możemy nieco przyspieszyć. Oho, mama przestała mówić i idzie rytmicznie. To oznacza tylko jedno: ma tego po dziurki w nosie, i gdyby nie miała śpiącego 'Z' w nosidełku, klęłaby jak szewc. Ale te panoramy! Widoki są fantastyczne, a chociaż część drogi prowadziła po asfalcie, ruch był mały i mogliśmy się nimi nacieszyć. Mama z entuzjazmem podziwiała drzewa owocowe, które tworzyły żywopłot jadalny wzdłuż domów.
Jeszcze kilometr i będziemy na kempingu. Wszyscy mamy już dosyć, ale teraz to już po prostu damy radę. Hurra za wycieczkę, nie zmokliśmy…
Potrzebujemy przerwy. Przy kawie patrzymy na prognozę pogody i nie wygląda to zbyt różowo. Decydujemy, że jutro ruszamy do domu, żeby uciec przed deszczem. No dobrze, jedziemy więc do miasteczka Bad Aussee. Musimy kupić coś na kolację i zapasy na drogę, a lody i plac zabaw też nie zaszkodzą.
Bad Aussee to spokojne małe miasteczko uzdrowiskowe. Jest już wieczór, więc zdążymy tylko zrobić zakupy w lokalnym supermarkecie, posmakować lodów i trochę się przespacerować. Mapa pokazuje, że jesteśmy blisko placu zabaw, więc kierujemy się tam i nagle pojawia się przed nami jedna z najciekawszych budowli w Bad Aussee – most Mercedes Brücke. Ma kształt trójramiennej gwiazdy, jak znak Mercedesa, o średnicy 27 metrów, co czyni go największym przedstawieniem znaku tej marki na świecie. Tyle z encyklopedycznego okienka, teraz idziemy się huśtać i zjeżdżać.
Musimy nabrać sił na jutrzejsze pakowanie i przygotować się na samochodowy Tetris przy układaniu wszystkich naszych rzeczy w aucie.
Wieczorem płacimy za kemping i z przeprosinami za wcześniejszy o dzień wyjazd z powodu zbliżającego się deszczu żegnamy się z gospodarzem i gospodynią. Pakujemy wszystko, czego już nie będziemy potrzebować, przygotowujemy przekąski na drogę i z zmęczonymi nogami oraz smutkiem, że wakacje się kończą, zasypiamy.
Jest ranek 4 lipca i musimy dokończyć pakowanie, upchnąć wszystko w aucie i ruszyć do domu. Mamy przed sobą ponad cztery i pół godziny czystej jazdy, ale z jednym lub maksymalnie dwoma przystankami damy radę. Dzieci już myślą, na co najbardziej czekają w domu, jaka zabawka najbardziej im brakowała i planują, dokąd pojedziemy w przyszłym roku.
Udostępnij:
Jarmarki Bożonarodzeniowe w Wiedniu
Jarmarki Bożonarodzeniowe w Norymberdze