Nasz domowy zespół powiększył się do imponującej liczby czterech członków. Mały ‘T’ dołączył do nas w styczniu, a wraz z pojawieniem się słońca zaczęliśmy planować letnie wakacje. W naszych głowach zapaliły się ostrzegawcze sygnały: dwoje nadaktywnych dzieci kontra dwoje wiecˇznie zmęczonych dorosłych. Równowaga sił? Zapomnijcie. W tym roku jest to już na krawędzi, a w przyszłym roku młodziaki będą miały większość. Trzeba zacząć planować wszystko z wyprzedzeniem i strategią.
Chcemy zapewnić naszym dzieciom wakacje nad morzem. Ale jak to zrobić, skoro nasze małe słoneczka, jak się zdaje, mają do ciepła taki stosunek, jak wampiry do czosnku. Ich małe ciałka jeszcze nie radzą sobie z nim zbyt dobrze.
Zdecydowaliśmy się więc na północne wybrzeże, gdzie pozwolimy małej ‘A’ na niekończące się wodne zabawy z ogromną piaskownicą wokół, a morska bryza dostarczy dzieciom naturalnej inhalacji dla ich dróg oddechowych. Zgodnie z hasłem „wilk syty i owca cała” wybraliśmy Sopot, perłę północy.
Z laptopem w jednej ręce i kawą w drugiej przeglądaliśmy kempingi, planowaliśmy, gdzie pojedziemy, i jak przetrwamy ośmiogodzinną podróż. Jeszcze ułatwiliśmy sobie sprawę, bo wyjedziemy z chaty we wschodnich Czechach. Zdecydowaliśmy się na nocną podróż – ‘A’ już całkiem dobrze śpi, a mały ‘T’ też powinien to znieść, mając dostęp do mleka. Czego jednak nie przewidzieliśmy, to fakt, że długa jazda w nocy będzie dla taty ciężka, bo nie umie zasnąć na zawołanie, a zwłaszcza nie w dzień, aby wyspać się przed podróżą. Do tego dotrzemy na miejsce wczesnym rankiem, gdy kempingi będą jeszcze zamknięte, a goście, którzy mają wyjechać tego dnia, nadal będą tam przebywać.
Przyjazd do Sopotu we wczesnych godzinach porannych przypominał scenę z filmu. Dzieci, pełne energii, nie mogły się doczekać, aby zobaczyć morze. ‘A’ była w siódmym niebie, gdy w końcu je zobaczyła, a ‘T’ spokojnie bawił się na plaży, jakby każde poranne przebudzenie powinno zaczynać się z widokiem na morze. Trochę się rozciągnęliśmy na plaży, zjedliśmy śniadanie i zaczęliśmy szukać miejsca na kempingu.

Mieliśmy wcześniej wybrany kemping, tuż przy plaży i ścieżce rowerowej, z dobrymi sanitariatami, ale nie przyjmowali wcześniejszych rezerwacji, mówiąc, że miejsce się znajdzie po przyjeździe. Niezbyt entuzjastycznie nastawiony recepcjonista pozwolił nam obejść kemping i na podstawie tabliczek przy namiotach zobaczyć, kto wyjedzie tego dnia i wybrać miejsce, ale kemping był tak zatłoczony, że nawet jeśli rano wyjedzie jedna trzecia ludzi, wciąż będzie ciasno jak w puszce sardynek. Poszukamy innego kempingu. W końcu znaleźliśmy naszą tymczasową oazę – kemping Sopot 34. Dzięki uprzejmości jednej polskiej pary, która właśnie miała wyjechać, znaleźliśmy idealne miejsce na nasz namiot. To był ten moment, kiedy zrozumieliśmy, że przyjaźń i uprzejmość są prawdziwą magią wakacji. Jeszcze przed południem mieliśmy miejsce. Tata potrzebował odpoczynku, ale jednocześnie chciał od razu zbadać najbliższą okolicę. Było jasne, że tego dnia pójdziemy spać w śpiworach wcześniej niż dzieci. Ale cokolwiek nas czeka, jesteśmy gotowi na przygodę – w końcu to nasze pierwsze rodzinne wakacje nad morzem, a to zasługuje na solidną dawkę optymizmu i śmiechu.

Jest sierpień – środek lata, słońce w zenicie, skóra nabiera złocistego odcienia... tak by było, gdybyśmy nie byli na północy, gdzie pogoda jest bardziej zmienna niż nastroje naszych pociech. Plaża? Tak, to fajne, ale mamy tendencję, by po chwili z niej uciekać.
Więc następnego ranka jedziemy pociągiem do Gdańska. To oczywiste, skoro jesteśmy w tzw. Trójmieście, które obejmuje Gdańsk, Gdynię i Sopot nad Zatoką Gdańską Morza Bałtyckiego. Pociągiem można być w Gdańsku w 40 minut, nie trzeba martwić się o parkowanie, a dzieci uwielbiają pociągi. Nie mieliśmy planu, co zobaczyć w Gdańsku. Poszliśmy tam z filozofią „tułaczych butów”. Gdańsk, ze swoją długą i bogatą historią, wyglądał, jakby był wzięty prosto z podręcznika „Jak być starożytnym i jednocześnie cool”. Największy hit? Promenada nad rzeką. Dlaczego? Bo statki. A kto nie lubi statków? No właśnie.

A kiedy byliśmy już na granicy rodzicielskiego załamania, uratowała nas Peppa Pig w formie balonika. Najdroższy balonik, jaki kiedykolwiek kupiliśmy, ale przynajmniej uratował nasze zdrowie psychiczne. A ponieważ byliśmy tam w czasie Jarmarku św. Dominika, trafiliśmy do raju targów, gdzie sprzedawano wszystko, od antycznych skarbów po lokalne przysmaki i produkty regionalne. Rozłożyliśmy koc pod drzewem niedaleko placu zabaw, między stoiskami z przysmakami i po prostu odpoczywaliśmy, podczas gdy ‘A’ bawiła się na placu, a ‘T’ eksperymentował gastronomicznie, jedząc trawę i patyki. To było dokładnie to, czego teraz potrzebowaliśmy. A potem z powrotem pociągiem, tym razem z balonem napełnionym helem na pokładzie. Wieczorny spacer po plaży i planowanie kolejnego dnia? Już teraz czekam na to, jakie przygody nas czekają. Ale przede wszystkim, jak pilnować tego balonika, żeby nam nie uciekł.

Wygląda na to, że pogoda postanowiła pokrzyżować nasze plany związane z pływaniem, więc co z tym zrobić? Zaprzęgamy przyczepkę do roweru i ruszamy w kierunku Gdyni. Ścieżki rowerowe są tu naprawdę dobrze zbudowane, jednak poziom ich użytkowników pozostawia wiele do życzenia, szczególnie tych na hulajnogach elektrycznych. Po około trzydziestu minutach docieramy do Gdyni, oczekując, że zobaczymy coś podobnego do Gdańska w świątecznej oprawie. Ale cóż, Gdynia to młodszy brat, który wciąż szuka swojego stylu – trochę jak nastolatek w okresie dojrzewania. Największą atrakcją jest tu port, co jest fajne, jeśli masz słabość do statków i morskiej bryzy. Ale nie martwcie się! Znaleźliśmy tu plac zabaw, który mógłby konkurować z Disneylandem, o ile macie dostatecznie bujną wyobraźnię, oraz stoisko z lodami, które było dosłownie oazą na pustyni. I tak, przejechaliśmy się na rowerze, co zawsze jest sukcesem. W drodze powrotnej zajrzeliśmy jeszcze do supermarketu w Sopocie, żeby uzupełnić zapasy – bo każda wyprawa potrzebuje zaopatrzenia. A potem przyszedł szok – zorientowaliśmy się, że gdzieś w Gdańsku zgubiliśmy ulubioną zabawkę ‘A’, lalkę, która miała prawdopodobnie więcej doświadczeń podróżniczych niż większość ludzi. Ale nie martwcie się, nadeszła ratunek w postaci pluszowej foki, nowego bohatera dnia, z lokalnego stoiska z pamiątkami, który stał się przynajmniej małą pociechą po tak ogromnej stracie.

Wyobraźcie sobie, że kolejny dzień naszych wakacji wreszcie został poświęcony leniuchowaniu na plaży. Wyposażenie? Zestaw wszystkiego, czego mógłby potrzebować mały architekt piaskowy i morski odkrywca – leżaki, podkładka dla dzieci i namiot, oczywiście mnóstwo zabawek do piasku, do tego kamizelka ratunkowa dla ‘A’ i kółko do pływania dla ‘T’, które, szczerze mówiąc, było tak użyteczne jak parasol na pustyni. Jak tylko ‘T’ zorientował się, że zbliża się do wody na odległość mniejszą niż dwa metry, rozpoczął koncert pełen emocji, jednak tych negatywnych, z pewnością nie było to radosne wiwatowanie. Wygląda na to, że ‘T’ podchodzi do wody z całą miłością i podziwem, jakie można okazać tylko z bezpiecznej odległości – bardzo, bardzo daleko. Po tej scenie ‘T’ wybrał strategię „nie widzę cię, nie widzisz mnie” i oddał się spaniu w nosidełku, podczas gdy reszta z nas oddała się profesjonalnemu leniuchowaniu na słońcu. Czasami najlepszym planem jest brak planu i pozwolenie, aby dzień toczył się tak, jak tylko chce.
Następnego przedpołudnia ponownie udaliśmy się na plażę, aby uzupełnić nasze zapasy witaminy D, ale po południu przyszedł czas na zmianę scenariusza – znowu ciągnie nas na rowery. Dzieci, wytrenowane do popołudniowej sjesty, ułożyliśmy w przyczepce jak dwie małe mumie i ruszyliśmy w kierunku Gdańska na rowerach. Już wcześniej wiedzieliśmy, że przejażdżka po mieście na rowerach będzie podobna do wyprawy z lodówką na plecach – więc „dlaczego?”. Przeszliśmy park i zbadaliśmy stoiska z nadzieją, że znajdziemy zgubioną lalkę ‘A’. Niestety.

Kiedy atrakcja turystyczna zaczyna kusić swoim syrenim śpiewem, czasami po prostu trzeba posłuchać. Ruszyliśmy w kierunku Mierzei Helskiej. Mieliśmy plan majestatycznie popłynąć łodzią z Sopotu, ale natura miała inny pomysł – silny wiatr i fale były zbyt dużym wyzwaniem dla starego drewnianego molo. Nasz środek transportu? Pociąg. Rozkład jazdy obiecywał dwugodzinną podróż. „Bez problemu” – mówiliśmy sobie, „weźmiemy przekąski i telefony pełne bajek, w pociągu można nawet chodzić”. Jaka naiwność!
Rzeczywistość była taka, że pociąg był tak przepełniony, że sardynki mogłyby nam zazdrościć. A ta ponad trzygodzinna podróż, w której większość czasu spędziliśmy na stojąco, bardziej przypominała kolejkę górską „Pociąg donikąd”. Tata wysunął teorię, że nasz pociąg ciągną krowy, które potrzebują przerwy na przekąskę i drzemkę. ‘A’ nie mogła się doczekać, aż wysiądzie i pójdzie obejrzeć te krowy ciągnące pociąg. Cóż, dziecięca wyobraźnia nie zna granic. Trudno było jej potem wytłumaczyć, że to był tylko żart taty i desperacka próba odwrócenia uwagi.
Na miejscu okazało się, że Mierzeja Helska to... powiedzmy, że nie jest to dokładnie nasza filiżanka herbaty. Przypomniało nam to naszą wizytę na Mierzei Kurońskiej – oba miejsca są turystycznymi magnesami z cenami, które mogą przyprawić o zawrót głowy. „Nigdy więcej mierzei” – obiecujemy sobie, przepychając się przez tłum, który mógłby rywalizować z kolejką na Black Friday, i zastanawiając się, jak wrócić do cywilizacji, żeby nie powtórzyła się pociągowa odyseja. Rozwiązanie? Prom do Gdyni z dalszą podróżą pociągiem. Przed odjazdem jeszcze zajadamy się wędzonymi rybami, które stają się ostatnim miłym doświadczeniem przed rejsem. Kolejna godzina była jak z morskiego horroru – pogoda postanowiła dać nam lekcję pokory, a fale starały się przekonać mamę, że wędzone ryby nie były najlepszym pomysłem. Tata i dzieci tymczasem wybrali wersję „Ja, pirat” i wyruszyli na zwiedzanie pokładu, podczas gdy mama testowała swoją morską chorobę na poziomie eksperta. W końcu wszyscy dotarliśmy na górny pokład, gdzie mama przyjęła postawę „jeśli się nie ruszam, może to przetrwam”, kurczowo trzymając się poręczy, wpatrując się w horyzont i trzymając śpiącą ‘A’. Zdaje się, że chłopcy świetnie się bawili, może nawet zbyt dobrze. Wieczorem staramy się już tylko odpocząć. To było dość intensywne przeżycie.

Zbliża się koniec naszych wakacji. Czeka nas jednak jeszcze jedna miła wizyta. Nasi znajomi odwiedzają nas w Sopocie, przy okazji także będąc w Polsce. Wspólnie odkrywamy uroki unikalnego drewnianego molo w Sopocie, zwiedzamy miasto i jemy razem obiad w restauracji. To było bardzo miłe spotkanie, ale przed nami już pakowanie, wieczorem wyruszamy do domu.
Nadszedł czas na tak znienawidzone pakowanie, prawdziwy ostatni test wakacji. Staramy się wszystko zmieścić do samochodu, jakbyśmy grali w Tetris na poziomie eksperta. Nasz boks dachowy jakby magicznie się zmniejszył przez ten tydzień, a może ktoś podmienił nam klucze, bo nie da się go zamknąć. Napięcie rosło.
A jakby tego było mało, samochód postanowił dodać jeszcze trochę dramatu do historii – odmówił uruchomienia. Bateria, ten zdradliwy kawałek techniki, zawiodła nas w najmniej odpowiednim momencie. Na ratunek przyszedł życzliwy sąsiad z Łotwy z hybrydowym samochodem, który miał dobre intencje, ale zbyt mało mocy. Na szczęście pojawił się polski bohater z samochodem, który mógłby ożywić nawet śpiącego mamuta. Po półgodzinnym opóźnieniu i surowym poleceniu „najważniejsze, żeby nie wyłączać silnika”, aby bateria mogła się naładować, ruszyliśmy w drogę.
Dzieci na zmianę budziły się i znowu zasypiały. Droga dłużyła się powoli. Tata zalewał się napojami energetycznymi, a na postojach wykonywał najrozmaitsze plemienne tańce, aby dodać sobie trochę energii.
Ale zamiast zastrzyku energii, tata swoimi tańcami przywołał deszcz. Tuż przed świtem dotarliśmy w końcu do chaty. I chociaż teraz nie marzymy o niczym innym jak tylko o spaniu, już wiemy, że pomimo wszystkich trudności i intensywnych przeżyć, będziemy długo wspominać nasze pierwsze rodzinne wakacje nad morzem.
Udostępnij:
Beskidy
Lato w Austrii i we Włoszech